wtorek, 19 marca

Demokracja z sieci czyli każdy ma rację

0

Od jakiegoś czasu głoszę teorię, że powszechny dostęp do internetu zmienił rzeczywistość polityczną w tym sensie, że polityka stała się najbardziej demokratyczna w historii, a to oznacza, że idioci masowo dorwali się do władzy, wybierając innych idiotów. To jest raczej smutny efekt powszechnego dostępu  do pozornej wiedzy i pozornego rozumienia świata, jakiego dostarcza sieć.

Demokracja w erze przedinternetowej polegała przede wszystkim na telewizji jako  na źródle informacji. Telewizja w systemach demokratycznych podlega komercyjnej kontroli, co nie znaczy, że jest czy była mądra, ale treści były w niej selekcjonowane przez zawodowców którzy jednocześnie byli inteligentami i wyznaczali sobie wewnętrznie granice prawdy i kłamstwa. Równocześnie źródłem stanowisk politycznych w demokratycznych systemach byli stosunkowo wyrafinowani przywódcy. Nie brakowało wśród nich ludzi cynicznych, ale ostatecznie poszukiwali oni pragmatycznego kompromisu opartego na wspólnym rozumieniu elementarnych racji systemu.

W internecie nie ma obowiązku zachowania granic prawdy i kłamstwa, bo internet jest właśnie skrajnie demokratyczny.

Ta demokracja oparta na telewizji i na powszechnie akceptowanych autorytetach zapewniała pewnego rodzaju stabilność polegająca na tym, że większość ludzi otrzymywała do wyboru kilka poglądów, wspieranych przez poszczególne kanały telewizyjne i poszczególne autorytety polityczne i okołopolityczne.

Powszechna dostępność internetu z jednej strony prowadzi do zaniku jednoznacznych źródeł wiedzy o świecie i zmusza wielu ludzi do podejmowania decyzji o tym, co uważają, na własną rękę. Ci, którzy internetu nie używają w celu zdobywania informacji o świecie w przypadku Polski opierają się na jednym kanale informacyjnym, takim jak telewizja polska, ponieważ wszystkie pozostałe źródła wiedzy są dostępne w sposób podobny, do funkcjonowania internetu i stwarzają podobną trudność w selekcji informacji.  Miejsce propagandowego kanału telewizji rządowej jest w planie ogólnej demokratyzacji procesów politycznych ewenementem, niespecjalnie charakterystycznym dla rozwiniętych demokracji (jak wiele innych zjawisk w tutejszym państewku).

Dostępność internetu powoduje, że każdy „może” uważać co chce i nie będzie za to potępiony, ponieważ w internecie znajdzie pogląd i jego uzasadnienie dokładnie w takiej postaci, jakiej poszukuje. Rzecz jasna, taki mechanizm działa, ponieważ w większości przypadków nie poszukujemy wiedzy, która mogła by zmienić nasze przekonania, lecz poszukujemy takiej wiedzy, która te przekonania potwierdzi. Demokracja taka polega na tym, że nikt nie musi się obawiać tego, co uważa, które to zjawisko zachodziło w przeszłości. Jeżeli na przykład zwolennik PiSu kiedyś czułby się nieswojo podejrzewając, że jego pogląd na temat uchodźców czy homoseksualistów zostanie przez powszechnie dostępne źródła wiedzy uznany za wsteczny, za mało liberalny czy też po prostu prymitywny, to teraz bez problemu, w ramach internetu znajdzie dowolną liczbę poglądów zgodnych z jego przekonaniami i informacji, potwierdzających „słuszność” jego przekonań.

Zapewne, zaściankowcy i szowiniście opiszą to zjawisko jako obalenie monopolu informacyjnego wykształciuchów i przyznać trzeba, że to jest w pewnym sensie prawda.

W każdym razie i w tym przypadku telewizja polska, podobnie jak dostępne źródła internetowe pełnią rolę potwierdzania dokonanych uprzednio wyborów i w ogóle nie wypływają na pierwotny wybór polityczny wyborcy, lecz jedynie utwierdzają wybór już dokonany. Stąd też bierze się taka tępa petryfikacja układu politycznego w wielu krajach.

W przeszłości taki wybór, jeżeli był niezgodny z jednym z kilku głównych nurtów lub zwłaszcza wtedy, gdy był dokonywany wbrew w oczywisty sposób postępowej linii rozwoju cywilizacji ( postępowej w rozumieniu wykształciuchów, rzecz jasna, choćby linii wyznaczanej przez dominujące kraje Unii Europejskiej) mógł być źródłem wstydu, lub tak zwanego obciachu. Wyobrażam sobie, że na przykład popieranie w poszczególnych gminach uchwał „strefa wolna of LGBT” w erze przedinternetowej spotkałoby się z potępieniem znacznej większości liderów opinii różnej maści, natomiast internet pozwala na uzyskanie dowolnej liczby potwierdzeń, że taka uchwała jest „dobra”, bo odpowiada „narodowej tradycji” i zgodna jest z nauką Kościoła (zawsze mnie urzeka rola celibanckiego Kościoła katolickiego jako źródła wiedzy o seksualności człowieka).

W demokracji internetowej każdy pogląd jest równie „słuszny”, co oznacza, że bardzo trudno kogokolwiek do czegokolwiek przekonać, łącznie z tym, że nawet argument o szkodzeniu samemu sobie albo oczywistej niemoralności poszczególnych poglądów jest nieefektywny. To tłumaczy masowe głosowanie na takich idiotów jak Trump, czy tak dwuznaczne postaci, jak Kaczyński. W przeszłości było wśród wyborców dokładnie tyle samo głupców, co obecnie, ale dzięki internetowi głupota została zalegitymizowana.

W interencie można znaleźć dowolną teorię spiskową na dowolny temat, uzasadniającą to, że uchodźcy roznoszą choroby, Polska dokłada do Unii, a Gazeta Wyborcza jest sterowania przez Niemców na zgubę narodu polskiego. Każda „prawda” w internecie pod względem opakowania wygląda dokładnie tak samo, każdy może zrobić w WordPressie bloga, który wygląda tak samo, jak gazeta i skoro tak wygląda, to dlaczego miałby mówić nieprawdę?

Zanik realnych autorytetów opinii jest oczywistym skutkiem powszechnej dostępności wszelkich możliwych poglądów, bo skoro to wyborca dokonuje wyboru źródła wiedzy zgodnie z tym, co uprzednio uważa, to dlaczego miałby się dać do czegokolwiek przekonać? Jeżeli źródło, które mu dotychczas się podobało przestanie mu się podobać – wówczas zmieni źródło. Samo to „źródło”, czyli polityk któremu udało się dotrzeć do wyborców (choć w gruncie rzeczy to oni dotarli do niego) jeżeli jest choć trochę inteligentny, to przecież nie będzie podejmował szalonej misji przekonania ich do kogokolwiek bo przecież dobrze wie, że ci wyborcy mają do wyboru inny, zbliżony pogląd i jeżeli będą za mocno nagabywani o zmianę własnych przekonań, to wybiorą sobie kogoś innego, o poglądach mnie opresyjnych i bardziej zbliżonych do tego, co my już uważamy.

O ile zatem politycy tradycyjnie bywali mocno oportunistyczni, to w tej chwili ich oportunizm jest naturalną reakcją na nieograniczony wybór „słusznych” poglądów który ma pod ręką średnio rozgarnięty wyborca. Jedyne, co polityka ratuje, to jest to, że jego wyborca jest na tyle durny i na tyle ma wszystko gdzieś, że dla świętego spokoju akceptować będzie, przy najmniej przez czas jakiś, tego a nie innego polityka, bo po prostu nie ma dość przestrzeni intelektualnej, bo to zmienić.

Oczywiście, internet nie zaspakaja wyłącznie głupich oczekiwań, ale selekcja wybieranych do wierzenia poglądów opiera się na „przedinternetowym” czy „pozainternetowym” poziomie edukacji wyborców. Problem jest w tym, czy jest w nich zaszczepiona jakakolwiek baza dokonywana selekcji dostępny informacji, niekoniecznie nawet pod względem wartości, którym sprzyjają ale pod względem wiarygodności, logiki o czysto formalnym charakterze. Są to narzędzia, które pozwalają odróżniać kłamstwo od prawdy, interes doraźny, choćby i własny, od interesu długoterminowego. Internet jest opcją i wybór, co z niego bierzemy zależy od innych elementów naszej edukacji. To, że w obecnych protestach ulicznych wzięło udział tak wielu młodych ludzi i to, że te protesty były tak „nieinternetowo” inteligentne i nasycone indywidualną wyobraźnią pośrednio informuje, że prymitywny wybór w internecie także nie musi przeważać, nad mądrym.

Każdy drobny sukces dojrzałości nad prostactwem, mądrości na prymitywną głupotą czy dobra, nad złem, jak choćby wybór Bidena należy w tych czasach odnotować nie jako coś oczywistego, ale jako szansę, jaką mimo wszystko internetowa demokracja daje nam wszystkim na przetrwanie.  

Długoterminową szansą jest wzrost elementarnego krytycyzmu wobec „wiedzy” jaką można zdobyć w internecie, choć prawdę mówiąc nie wiem za bardzo, skąd ten krytycyzm miałby się wziąć. Być może, tak jak w przeszłości widzowie nauczyli się rozszyfrowywać kłamstwa sprzedawane w telewizji (przynajmniej niektórzy się nauczyli), tak nauczą się je rozpoznawać w internecie.

To jest jednak długa i wyboista droga.

Udostępnij

O autorze

I am a lawyer with thirty years of experience, in my first professional life I was a journalist. But in my every life I am most attracted to curiosity, discovering new lands, and secondly - convincing people to do what is wise, good or beautiful. I will also let myself be convinced of these three things.

Zostaw Odpowiedź